„Próby ognia” Jamesa Dashnera jest historią nastolatków,
Streferów, zmagających się z DRESZCZem – organizacją rzekomo dobrej mającej
pomóc w walce z Pożogą, poprzez wynalezienie leku na tę straszliwą chorobę
pustoszącą ludzki organizm, zamieniając go powoli w szalone i krwiożercze
zombie.
Do tego celu zostają użyci właśnie główni bohaterowie książki. Ma to być test, który ma za zadanie sprawdzić „niezwykłość” pojedynczych jednostek wśród Streferów. Tych jednostek, które zostaną wykorzystane później do nieznanego im celu.
DRESZCZ wysyła młodych ludzi w podróż po martwej i pustej ziemi. W „instrukcjach” zawarto wskazówki, które mówiły, aby szli sto sześćdziesiąt kilometrów na północ. Dostali na to dwa tygodnie z obietnicą, że na końcu otrzymają antybiotyk na chorobę, którą specjalnie zostali zakażeni.
Do tego celu zostają użyci właśnie główni bohaterowie książki. Ma to być test, który ma za zadanie sprawdzić „niezwykłość” pojedynczych jednostek wśród Streferów. Tych jednostek, które zostaną wykorzystane później do nieznanego im celu.
DRESZCZ wysyła młodych ludzi w podróż po martwej i pustej ziemi. W „instrukcjach” zawarto wskazówki, które mówiły, aby szli sto sześćdziesiąt kilometrów na północ. Dostali na to dwa tygodnie z obietnicą, że na końcu otrzymają antybiotyk na chorobę, którą specjalnie zostali zakażeni.
James
Dashner trzyma czytelnika non stop w napięciu. Akcja zaczyna się już od
pierwszego zdania książki. Nie ma czasu na nudę, dlatego wszystko czyta się
sprawnie i przyjemnie. Samo czytanie ułatwia również lekki, młodzieżowy język
zastosowany przez autora. Rozdziały natomiast nie są dość długie, przez co książka
może wydawać się krótka (chociaż wcale nie jest!)
Ucieszyło
mnie, że „Próby ognia” w wersji papierowej nie ma nic wspólnego z wersją
filmową (która była totalnym gniotem). Nawet wręcz byłam zaskoczona, jak bardzo
się różnią. W ekranizacji zawarte było zaledwie kilka epizodów. W pewnym
sensie, może i dobrze, że fabuła została zmieniona, dzięki czemu można film
traktować jako zwykły film, a nie ekranizację. Jednak ze względu na to, iż jest
to na podstawie książki, czytelnik i FAN najprawdopodobniej poczuje się
niesamowicie zawiedziony, że zostało to tak słabo zobrazowane.
Kolejny czynnik, który zachwyca, to charakterystyczny język Streferów. Używali oni takich słów jak: „purwa”, „sztamak”, „ogay” oraz - moje ulubione - „klump”. Spotkałam się z takim „słowotwórstwem” po raz pierwszy, ale muszę przyznać, że akurat w kwestii klimatu, jaki oddaje ta książka, zabieg jest całkiem udany.
Irytował mnie wątek miłosny Thomasa i Teresy (tak, znowu). Pewnie dlatego, że nie lubię tej dziewczyny (film niesamowicie mnie od niej odepchnął). Denerwowałam się, gdy chłopak nagle zaczynał o niej myśleć i próbował się z nią skontaktować, a kiedy już się spotkali, latał za nią jak piesek. Cóż, chyba nigdy nie przekonam się do miłości w książkach, chyba że będzie to uczucie rodzące się powoli i niewpływające na zarys fabuły.
Kolejny czynnik, który zachwyca, to charakterystyczny język Streferów. Używali oni takich słów jak: „purwa”, „sztamak”, „ogay” oraz - moje ulubione - „klump”. Spotkałam się z takim „słowotwórstwem” po raz pierwszy, ale muszę przyznać, że akurat w kwestii klimatu, jaki oddaje ta książka, zabieg jest całkiem udany.
Irytował mnie wątek miłosny Thomasa i Teresy (tak, znowu). Pewnie dlatego, że nie lubię tej dziewczyny (film niesamowicie mnie od niej odepchnął). Denerwowałam się, gdy chłopak nagle zaczynał o niej myśleć i próbował się z nią skontaktować, a kiedy już się spotkali, latał za nią jak piesek. Cóż, chyba nigdy nie przekonam się do miłości w książkach, chyba że będzie to uczucie rodzące się powoli i niewpływające na zarys fabuły.
"Próby ognia", druga część trylogii "Więźnia labiryntu", jest jedną z najprzyjemniejszych młodzieżówek, z jakimi miałam styczność. Czyta się to bardzo dobrze i pochłania jednym tchem. Pieniądze z pewnością nie zostaną wyrzucone w błoto, jeśli ktoś zdecyduje się zapoznać z historią Thomasa, Streferów oraz DRESZCZu.
Całą serię kupiłam już jakiś czas temu, ale do tej pory stoi i czeka na swoją kolej. Wcześniej oglądałam filmy i powiem szczerze,że jestem nimi zachwycona. Mówisz, że książka jest dużo lepsza i nie ma prawie nic wspólnego z filmem? Jeszcze bardziej mnie to cieszy bo bardzo żałowałam, że najpierw obejrzałam ekranizację :)
OdpowiedzUsuńNiech książki będą z Tobą!
Pozdrawiam Iza ;)